W pewną sierpniową niedzielę wszystkie pociągi w Krakowie były opóźnione z powodu strajków rolników. Mój o dziewięćdziesiąt minut. Konduktor powiedział, że mam wielkie szczęście, bo do Zakopanego było dziesięć godzin opóźniony. Masz ci babo placek!
Przenoszę się sto i więcej lat wstecz i myślę o tym, czym i jak wówczas podróżowano? Do dalekich podróży, trwających po kilka i kilkanaście dni, używano pojazdów wielokonnych, dużych, ciężkich, specjalnej, mocnej konstrukcji. Nazywano je różnie w zależności od funkcji, jaką miały spełniać. Bo trzeba powiedzieć, że Polak bogaty, czy biedny, wybierał się całym dworem. Jeszcze w końcu XVIII w. jeździły istne karawany. Podróż celebrowano. Najpierw następowały przygotowania: przegląd techniczny pojazdów, naprawy sprzętu, gromadzenie zapasów żywności, szycie strojów podróżnych, treptuchów dla koni (żłoby używane w podróży).
Na podstawie zachowanych w archiwach inwentarzy dworskich i opisów sporządzonych przez sekretarzy (często kronikarzy — historyków) mamy obraz takiej wyprawy. Posłużę się przykładem bliskim Łańcutowi, bo chodzi o ks. Adama Kazimierza Czartoryskiego, generała Ziem Podolskich, prywatnie brata księżnej marszałkowej — ostatniej właścicielki Łańcuta z linii Lubomirskich. Gdy generał wybierał się na doroczny objazd swoich dóbr, marszałek dworu układał regestr osób towarzyszących księciu. Następnie, w oznaczonym dniu wyruszał stanowniczy z kozakami, by przygotować stancje i rozlokować wszystkich, zorganizować warunki dla kuchni, kawiarni, dla piekarzy i dla stajni.
Sam, pierwszy wyruszał jedną bryką czyli prostym, mocnym pojazdem bez resorowania, ale z przykryciem skórzanym lub płóciennym. Następnego dnia o świcie (o czwartej rano) pierwsza wyruszała kuchnia z kucharzami i naczyniami. Był to wóz wielki, skórą czarną obity, ze skórzanymi pokrowcami, a za nim wóz pod spiżarnię też obity skórą, z pokrywą, dalej wóz piwniczny podobny do spiżarni.
W spiżarni: mięsiwa, ptactwo, włoszczyzna, krupy różne, mąki itd. W piwnicy: naczynia szklane stołowe i zapasy rozmaitych trunków w butelkach, baryłkach i beczkach. Magazyn szafarski, w którym cukier, kawa, różne korzenie i przyprawy potrzebne do kuchni i „cukiernik Sobolewski, posyłany do Neapolu edukować się”. Kawiarnię utrzymywał zasłużony Grek Anastazy. Dziesiątym pojazdem w tej „karawanie” była garderoba księcia skórami czarnymi obita, sądzę, że kształtem przypominała wielki kufer. Na jedenastej bryce jechali stelmach i kowal. Dwa karawany (wozy specjalne podróżne dla przewozu ludzi, nie mylić z późniejszymi karawanami pogrzebowymi) oraz wozy z namiotami kończyły ciąg pojazdów zaprzężonych po siedem koni. Za nimi szło sześć wielbłądów (tak!) niosących ciężkie kufry z książkami. Przy nich konno trzech masztalerzy ubranych po turecku. Juki na wielbłądach przykryte były derkami z sukna, ozdobionymi haftowanymi inicjałami księcia.
O godzinie ósmej wyjeżdżały dwie karety i dwa kocze w zaprzęgach po siedem koni. Wiozły osoby towarzyszące księciu. Przy nich szły konie podwodne (takie do wysłania w razie potrzeby) pod dozorem bereitra Anglika i wóz wielki „pod kancelarię”, skórą czarną obity z drzwiczkami do zamknięcia, a więc w kształcie wagonu. Czasem towarzyszyły księciu muzykanci, dla których był „wóz muzykański na osób dwanaście zielono malowany”. Z powodu długości nazywano go kiszką.
Sam książę wyruszył po godzinie ósmej rano, konno w asyście adiutantów, literatów m.in. Julian Niemcewicza, oficerów, pokojowców, huzarów i paziów. Jeden z tych ostatnich, Jerzy Soroka, który później był koniuszym generała, pozostawił bezcenny „Pamiętnik”, dzięki któremu możemy wyobrazić sobie taką wyprawę. Co ciekawsze, że istnienie takich wozów podróżnych, jak: karawany, garderoby, kredensowe, kuchenne, piwniczne, namiotowe potwierdzają inwentarze z tego czasu. Joanna ze Steinów Lubomirska w Rzeszowie i w Zwięczycy posiadała też takie pojazdy z tym, że jej pokryte były czerwoną skórą, a Branickich z Białegostoku były malowane na zielono. Jan Duklan Ochock opisał swą podróż u boku wojewody Stempkowskiego z Łabunia na Wołyniu do Warszawy w 1786 roku: „Nic wyrównać nie może porządkowi i wygodzie w podróży, wszystko jechało z nami, kuchnia, bufet, piwnica, wszelkie wygódki jak w Łabuniu, sześćdziesiąt kilka koni, rachując z asystenckimi„ wiozło dwór i zapasy. Robiliśmy najwięcej pięć mil drogi na dzień, a co dwa dni rasztag (odpoczynek). Dwóch pokojowców poprzedzali nas całą dobę naprzód dla zajęcia kwater, koniecznie w jakim miasteczku i przysposobienia furażu”.
Myślę, że dla miasteczek i wsi, gdzie się zatrzymywano, oglądanie wyprawy było nie lada atrakcją i może zarobkiem. Dla dziejów naszej kultury ważne jest to, że większość pojazdów pomocniczych była wykonywana w Polsce, w warsztatach rzemieślniczych dworskich i małomiasteczkowych, a także przez znakomitą manufakturę Tomasza Dangla w Warszawie, w której w karety do spania zwane leżajkami zaopatrywała się cała polska arystokracja na czele z królem Stanisławem Augustem. Księżna marszałkowa też posiadała w Łańcucie leżajkę od Dangla. Wcześniej i później, gdy Dangel zmarł, a manufaktura upadła, sprowadzano do Polski karety francuskie — dormezy, rozkładane niemieckie landary i kocze z Akwizgranu i Wiednia. Uważane były za solidnie wykonane, wygodne i dobrze wykończone. Księżna Izabela z Flamingów Czartoryska, założycielka pierwszego muzeum pamiątek polskich w Puławach (świątynia Sybilli i Domek Gotycki) posiadała „karetę podróżną rozkładaną do spania. Lakier na niej żółtawy z kratką czarną, na drzwiczkach herb i cyfra J.OXJ. Materyjką zieloną z białym wybita, materace ze skórek zielonych”. Jej mąż, wspomniany już wyżej książę generał podróżował „koczem wiedeńskim całym nakrytym, do rozkładania, na osób cztery”. W koczu tym była paka z łóżkiem, które rozkładano na noc i kufer z potrzebnymi rzeczami.
W oczach cudzoziemców Polacy zawsze uchodzili za wielkich podróżników. Opinia ta nie była bezpodstawna. Może nawet ta ciekawość świata stała się naszą cechą narodową. Oczywiście luksusowo podróżowała arystokracja, bo miała za co i po co. Podróżowała szlachta na sejmy i sejmiki, do trybunału, na jarmarki, dla potrzeby i interesów, ale także dla wyjrzenia na świat ze swoich zaścianków i dworskich pieleszy. O Stanisławie Skarbku pisał Ludwik Jabłonowski: „...znudzony popędzaniem wołów kazał sobie powóz przerobić na łóżko i w takim domorosłym sleepingu odbywał zwykle pięciodniową podróż ze Lwowa do Wiednia”. Magnateria polska udawała się w dalekie podróże zagraniczne do stolic Europy, do kurortów po zdrowie. Celem mogły być również misje dyplomatyczne, sprawy państwowe, posłannictwa, ale częściej chyba interesy i sprawy prywatne, audiencje u dworu monarszego, czy w Watykanie, chęć i potrzeba bycia w świecie. Przyciągał zawsze Paryż, Wiedeń, Rzym, a bliżej Berlin i oczywiście później Sankt Petersburg.
Zorganizowana doskonale, jak mechanizm w zegarku, sieć poczty konnej w Europie pozwalała na odbywanie dalekich podróży za pomocą koni pocztowych, wynajmowanych w licznych poczthalterniach, co pozwoliło na rezygnację z koni tzw. rozstawnych, prywatnych i znacznie skróciło czas podróży. Już z lat osiemdziesiątych XVIII w. znane są wydawane drukiem w formie książek rozkłady kursów dyliżansów pocztowych, z wyszczególnieniem kolejnych przystanków i czasem przybycia i odjazdu poczty. Można było na nich polegać. Taki „przewodnik” podróżnych był niesłychanie przydatny również z tego względu, że podawał wysokość opłat za konie, za przewożenie, ładunki, za noclegi i dawał praktyczne wskazówki co do rozstawu kół, który miał zasadnicze znaczenie w wypadku głębokich kolein na drogach. Oczywiście wszystkie dystanse między miejscowościami na trasach były wyliczone w milach, a że mila w każdym kraju europejskim była inna, przeliczano je na aktualne stopy.
Prywatne pojazdy z reguły były oznaczone herbami umieszczonymi na drzwiczkach. W XIX już wieku na kryształowych latarniach grawerowano herby, mitry lub koronki właścicieli. Uprząż również, posiadała plakietki herbowe, okucia pięknie trybowane, dbano o szyk i elegancję ekwipaży, np. kolor okuć u karety musiał zgadzać się z kolorem guzików u liberii służby tzn. albo złoty (stop metali dających taki efekt) albo srebrny (tu najczęściej stosowano alpakę). Dla ludzi postawionych najwyżej, herby i ozdoby wykonywano z kruszcu szlachetnego - srebra i złota.
Ogromną wagę przywiązywano do koni. Nawet, gdy wynajmowano konie, do pierwszego przystanku poczty dojeżdżano z dworu swymi końmi. Cug taki sześcio lub później czterokonny musiał być sprzęgły i maścisty. Oznaczało to, że wszystkie konie w jednym zaprzęgu były jednakowej maści, budowy, temperamentu, chodów, noszenia się. Łączyć maści można było tylko z siwą. Oczywiście na maści koni przychodziła moda np. na taranty (konie jasne — białe w ciemne plamki), na tzw. gliniaste, na srokate. W epoce baroku zaprzęgi konne były niesłychanie barwne. Konie farbowano na czerwono, fioletowo, perłowo. Ogony i grzywy podlegały specjalnym zabiegom. Gdy zaprzestano farbowania, wiek XIX wprowadził nową modę angielską na kurtyzowanie czyli obcinanie ogonów wraz z chrząstką kostną (rzepicą) by ogon odstawał jak kita. Do poskromnienia koni i nadania stylu zaprzęgowi, stosowano manszutki znane od najdawniejszych czasów jako pierwsze kiełzno, a rozpowszechnione niesłychanie i zróżnicowane w XIX i na początku XX wieku.
Bardzo ważna przy ekwipażu, czy to podróżnym, czy reprezentacyjnym, czy wyjazdowym miejskim, była służba, jej zachowanie i ubiór. Strój stangreta, lokaja, forysia (tego, który powoził końmi siedząc na koniu) miał podobny krój przestrzegany w krajach europejskich również w Polsce. Różnice były w kolorze i ozdobności oraz w nakryciach głów.
Anglia zawsze nieco różniła się od kontynentu, Polska wzorowała się na Francji. W okresie zaborów poszczególne części polski ulegały wpływom Rosji, Austrii i najmniej Niemiec. Gdy chodzi jednak o służbę szlachty, nie arystokracji, ta nosiła stroje typowo polskie, konie zaprzęgano po krakowsku (nasz narodowy styl) nawet w Warszawie, a na Kresach młodzież szlachecka uprawiała bałagulstwo dla odróżnienia się i odcięcia od kultury rosyjskiej.
Wróćmy jednak do pojazdów podróżnych, które pochodzą z ubiegłego stulecia i są zachowane w muzeach. Można je zobaczyć i u nas w Powozowni łańcuckiej i pod Poznaniem w Kórniku po Działyńskich. Mówię o komplecie składającym się z karety — dormezy i furgonu bagażowego. Oba pojazdy są duże, ciężkie, przystosowane do czwórki koni i dwuosobowej obsługi w koźle. Dormeza może wygodnie pomieścić dwie osoby, a jej specjalnie przedłużona skrzynia pozwala na rozłożenie wewnątrz materacy i spędzenia podróży nocnej w pozycji leżącej, jak w łóżku. Rozkładane stoliczki, lustra, latarnia, taśmowe poręcze, podwójne ścianki, a w nich schowki na drobiazgi takie jak flakoniki z pachnidłami, karty, książki i czasopisma, zegar kareciak — w kieszeniach bocznych, składane biureczko, przenośna toaleta w kształcie estetycznego kuferka — wszystko to umilało i czyniło podróż wygodną. W furgonie, w części kabrioletowej jechała osobista służba. Jednak widać ogromną zmianę w sposobie podejścia do podróży. Nikt już nie zabierał z sobą zastępów służby, zapomniano jakby o kuchni i spiżarni, nie mówiąc już piwnicy z trunkami i namiotach. Około połowy XIX wieku była to najszybsza podróż w Europie. Na dobę pokonywano około 120 km. Do Wiednia z Łańcuta jechało się trzy dni, a do Paryża aż siedemnaście. Oczywiście zatrzymywano się na zmianę koni i odpoczynek. Łańcucki komplet podróżny jest jedyny w skali światowej. Orzeł cesarstwa Austrii umieszczony na podwoziu karety każe sądzić, że pojazdy zostały wyprodukowane w Wiedniu i nazwisko na kunie wpustu dyszlowego w furgonie "OEHLER" potwierdza austriackiego manufakturzystę. Pojazdami tymi posługiwali się namiestnikowie Galicji - Maria z Sanguszków i Alfred Józef Potoccy. Zapewne używane były do dalszych podróży. Pani Alfredowa miała prócz nich własną karetę i kocz akwizgrański, którymi w maju 1870 roku odbywała podróż ze Lwowa do Antonin, swojej posiadłości na Wołyniu.
A oto jak według zachowanego opisu wyglądała jej kareta podróżna: "Waliz z tyłu przykręconych dwie. Walizy na wierzchu pokrowcem skórzanym przykryte dwie, walizka mała pod kozłem, dywanik w środku pod nogi, fartuch przy koźle (do przykrywania nóg od błota i ziąbu), latarń dwie, hamulców dwa, linna do dyszla skórą obszyta, orczyków przy sztelwadze dwa, luźnych dwa. Klucz do osi, klucz do śrub, kluczyki do waliz, pokrowiec ceratowy w środku — luźny, naszejniki przy dyszlu, pokrowiec segeltuchowy." Kocz akwizgrański towarzyszył karecie, był pojazdem mniej wygodnymi nim jechała osobista służba. Nie wiemy jak wyglądał sam kocz, jedynie opis mówi nam o jego wyposażeniu.
"Waliza z tyłu pokrowcem skórzanym przykryta, waliza pod siedzeniem owalna, waliza pod kozłem, dywanik pod nogi, fartuch przy koźle skórzany, latarń dwie, linna do dyszla skórą obszyta, torba na klucze i smarowidło do osi) pod spodem przypięta, klucz do osi, kluczyki do waliz, naszejniki przy dyszlu". Jak wiemy, pani Alfredowa podróżowała dość dużo między Lwowem a Wiedniem, Lwowem a Łańcutem, Łańcutem a Antoninami, żeby wymienić choćby te konieczne, wynikające z jej pozycji i posiadłości.
Mamy we wspomnianym już Kórniku drugą dormezę i kocz i karetę galową - bcrlinę, które w 1856 roku zakupił okazyjnie w Paryżu Jan Działyński i nimi wrócił do domu. Jest to, można powiedzieć zestaw pojazdów koniecznie potrzebnych dyplomacie w pełnieniu funkcji i był przygotowany dla lorda Penbrooka w Londynie, w manufakturze Barkera. Lord miał objąć stanowisko ambasadora Anglii w Petersburgu, ale w ostatniej chwili został odwołany. Skorzystał z tej okazji
młodziutki wówczas Jan Działyński. Pojazdy te można oglądać na specjalne życzenie w powozowni nie opodal zamku kórnickiego. Mają godną podziwu konstrukcję, odmienną od pojazdów łańcukich z Wiednia. Ich podwozie jest jeszcze bardziej masywne, a dormeza jest jakby połączeniem karety dla właścicieli i kabrioletu, umieszczonego z tyłu — dla służby. Powiedzielibyśmy, oszczędność na koniach i dodatkowych stangretach. Bagaże umieszczono na dachu.
Mówiliśmy już, że te prywatne, wygodne karety podróżne dostępne były jedynie dla najbogatszych i z pozycją ludzi, których stać było na kosztowne utrzymanie. Dlatego zapewne zachowało się tak mało tych wspaniałych wehikułów: w Wiedniu (Schonbrunn) w Wagenburgu stoi przepiękna dormeza cesarza Austrii z około 1825—1830 wyposażona w kufry i walizy na dachu. Jej pudło jest wieszane na pasach i resorach w kształcie litery "C". Wynika to i z. luksusu i z czasu zanim zaczęto powszechnie stosować resory poziome, eliptyczne, "telegraf" oraz półresory piórowe.
Każda z zachowanych w świecie karet podróżnych XIX wieku jest inna. Daje nam to pojęcie jak ciekawe rozwiązania konstrukcyjne były już wtedy możliwe.
Załączone ilustracje posłużą jako przykłady również do pokazania atmosfery towarzyszącej podróży dyliżansem pocztowym, którym jeździli ludzie o mniejszych zasobach pieniężnych, przymuszeni sytuacjami życiowymi.
Jakże w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło. To, że dziś latamy samolotami z szybkością ponaddźwiękową, że zapewne niedługo będziemy w Polsce jeździli najszybszą koleją świata — włoskim pendolino, że mamy sleeping, kuszetki w pociągach, że luksusowe konie mechaniczne wożą nas szybko z miejsca na miejsce — to wszystko nie zmienia samej atmosfery przygotowań do podróży, pośpiechu, zdenerwowania i gorączki świetnie oddanej w języku niemieckim jako Reisefieber, od której nie są wolni najwięksi podróżnicy świata.
Łańcucki komplet podróżny - dormeza i furgon bagażowy w zaprzęgach, rys. Wrzesław Żurawski
Joanna Sokolowska-Gwizdka mailto:dodatek@jsokolowska.com?subject=Z webpage http://www.jsokolowska.com/
© Copyright 2003 - 2010 by www.gazetagazeta.com