Odczarowana dorożka January 5, 2009 Ucichły uczone mowy, wybrzmiały namaszczone zdania. Na razie mamy spokój - i dzięki Bogu. Przerwa w obradach jak wagary i chwilowe wakacje. Ze znajomą z Londynu, uczestniczką kongresu, siedzimy w kawiarnianym ogródku nieopodal Pałacu Krzysztofory. W pełnym słońcu, pod czaszą błękitu, na starym rynku, który już niejedno widział, znów grany jest teatr miasta. Występują głównie cudzoziemcy, bo mają czas i ochotę, by pokazywać się w roli beztroskich turystów. Przelatują dziewczyny zwiewne jak kolorowe motyle, przechodzą kocim krokiem egzotyczni przystojniacy, pielgrzymują fanatycy pamiątek, a każdy z nich dźwiga na sobie cały sklep fotograficzny. Spieszni krakowianie śpieszą się, a więc grają gorzej, jakby na odczepnego. Przejeżdżają zdobne powozy, a zaprzęgnięte do nich konie - kare, gniade, bułane, jabłkowite - jak w operetce powiewają piórami, które misternie wprzęgnięto w grzywy. Paradne powozy błyszczą złotem i mosiądzem, ich wnętrza obite zostały a to purpurowym aksamitem, a to białym brokatem, a to znowuż safianem lub kurdybanem czy też diabli-wiedzą-czym, byle sute było i mięsiste, a cudzoziemskie tyłki opierały się o coś dostojnego. Burty mogą być czarne i lśnić a’la gondola, białe ze złoconymi ornamentami, jak meble-ludwiki, bądź intarsjowane jak barokowe szafy. Na koźle damy w żakietach i zalotnych kapelusikach lub młodzieńcy w pasiastych kamizelkach, jakby nie powozić zamierzali, lecz usługiwać państwu przy stole. Coś jest na rzeczy, bo przecież podają Kraków na tacy, bez żadnych zastrzeżeń - malowniczy. Kiedy nie patrzę na pretensjonalne pałace na kółkach, lecz tylko słucham, stukot końskich kopyt po bruku przypomina coś bliskiego, przywołuje przeszłość. Rozmawiamy o polskich londyńczykach, ale to niestety wspomnienia, o pięknych dniach nad Tamizą, które przeminęły. Ale dzień w Krakowie jest tak pogodny, że rozprasza elegijne nastroje. Chyba pójdziemy na wystawę malarstwa Wojciecha Weissa oraz Ireny Weissowej (Aneri), by cieszyć się blaskiem tych płócien, smakować rozświetlone pejzaże, kontemplować roślinne wariacje kolorystyczne, podziwiać rozłożenia barw w architektonicznych studiach. Warto przyjąć atak jaskrawej czerwieni kimon, sukien, obłoków, kwiatów. Oczywiście ulegniemy też smutkowi widmowych zmierzchów w brązach szarościach i czerni. fot. Leszek Stępień W 1904 Wojciech Weiss namalował obraz „Pogrzeb w mieście”. Oto w bezlitosnym pejzażu zimowym jarzą się blade latarnie, całun chmur ciemnieje ku dołowi, kondukt pod parasolami, z wyjątkiem damy, która pozostała w tyle i mija właśnie krzyż przecinających się ulic, zbija się w jedną masę, odczłowieczoną, przemijającą w tym marszu. Lewą stroną ulicy kawalkada dorożek podąża za karawanem. Widziane od tyłu okolone dziwnym szarym światłem sylwety żałobników, którzy zasiadają w tych wehikułach, nie należą już do świata żyjących. Takiego wrażenia trudno się wyzbyć. Na pół zaświatowe dryndy są skromne, zgrzebne i chyba niemiłosiernie skrzypią, bo do czego przydać by się mogły ozdoby w tym ogołoceniu? Może nie napotkamy na wystawie tego obrazu? Czy obejrzymy drzeworyt z roku 1940, Kościół Mariacki w Krakowie. Poranek? Znane mi z reprodukcji stojące obok Sukiennic dorożki to pojazdy raczej demokratyczne, bez ambicji, by stać się karetami. Chude koniki patrzą melancholijnie w wylot ulicy świętego Jana, skupieni w kręgu sałaciarze prowadzą jakąś dyskusję fachową. W albumie ze starymi fotografiami Krakowa znalazłem zdjęcie Ignacego Krygiera z przełomu lat 60. i 70. XIX wieku: dorożki trwają w tym samym miejscu, wyglądają prawie tak samo, może tylko budy są bardziej kwadratowe. Pocztówka z lat 90. wieku XX potwierdza, iż wiek cały z dużym hakiem utrzymywał się tradycyjny wzór pojazdu. Aż tu nagle komercja i konsumpcja zażądały teatru, szpanu, rozpasanej wygody, kapiącego bogactwa. Jak zawsze tego rodzaju potrzeby przywabiają kicz, który mnoży się i pączkuje. Na razie nie ruszamy się z miejsca. Pijemy kawę, patrzymy na sceny uliczne skąpane w słonecznych promieniach. Żadnych więc mgieł, nastrojów, niedomówień, tajemnic. Powozy krążą, interes idzie, klienci piszczą z uciechy. Jakie te konie jednak piękne. Arystokratyczni kuzyni dorożkarskich szkap ruszają się z niezwykłą gracją, uczestnicząc bez mrugnięcia oka w komunikacyjnej maskaradzie. Czy przyjrzeliście się końskiemu oku? Sama ufność przybrana w gęste rzęsy. Konie wypasione, dorodne, mają co ciągnąć, bo przemiana krakowskiej dorożki dąży w stronę monumentalizmu. Jeśli proces powiększania landary się nie zatrzyma, wnet pasażerowie z łatwością będą mogli spoglądać w okna mieszkań na pierwszym piętrze, a powóz osiągnie rozmiary, powiedzmy, londyńskiego autobusu. Bo my, Polacy z bidy wyzwoleni, kreatywni na nową modłę, lubim przesadę. To, co ujść ma za krakowskie, w istocie jest wiedeńskie i nowojorskie. Stamtąd skopiowano wzory. To kolejny przykład unifikacji lub - mówiąc mniej układnie - małpiarstwa. Małe i lokalne nie ma tedy szans, tradycyjne - niech idzie na śmietnik, skoro wszędzie winno być jednako. Goście są zadowoleni, fun nie ustaje, więc o co chodzi? O nic, trochę mi tylko żal poczciwych dorożek i przy okazji własnych wspomnień. Landolety z podwójnym zaprzęgiem, albo może kalesze, służą teraz zabawie i reprezentacji, nie zaś zwykłemu transportowi. Podobają się dzieciom oraz infantylnym dorosłym. W moim prowincjonalnym N.S. dorożką przewoziło się większe zakupy, dorożką ruszało się na niedzielny spacer. W środku było poważne siedzisko dla seniorów i składana ławeczka dla dzieci. Hamulec z korbką, mosiężne latarnie, podnoszona buda, bat ze skręconego rzemienia zakończony czerwonym pomponem - wszystkie te cuda mogłem sobie obejrzeć z bliska. Uprząż z dzwoneczkami strojonymi na różne tony warta jest osobnego poematu. Często siadałem na koźle. Kiedy mogłem trzymać lejce, wstępowała we mnie wola mocy. Paniczowi zdawało się bowiem, że powozi. Otwierała się przestrzeń bezmierna: jechaliśmy, hen do bocianiego gniazda na sośnie o ściętym wierzchołku lub w stronę pagórków za miastem, z których najbliższy skrywał w sobie grotę z Madonną. Biegle rozpoznawałem dorożki w tym mieście. Oczywiście te na zwykłych obręczach turkoczących po bazaltowej kostce zupełnie się nie liczyły. Co innego opony-balonówy. Na szczycie mojej listy rankingowej znalazła się jasnobrązowa „jedynka” i czarna szóstka. Marzyłem o karierze dorożkarza, a niekiedy tylko - strażaka. Duch się zaleniwił we wspominaniu. Spisuję obserwacje, a tu nawet słowo nie padło na temat krakowskiego mitu - z dorożką w samym jego centrum. W chimerycznym nokturnie mistrza Gałczyńskiego sen miesza się z jawą, zwykłość z fantazjowaniem, twory wyobraźni z odpryskami rzeczy realnych. Zmarli kochankowie ruszają w podróż ku szczęściu, które znika z nastaniem świtu, trzej artyści odkrywają sekretne kunszty i rzemiosła w onirycznym mieście, w ordynarnej knajpie tętni prawdziwe życie, a dorożkarski guru wygłasza apologię wyobraźni poetyckiej. Ileż tu tajemnic? Nie wiemy, skąd pochodzi wezwanie do nocnej jazdy, gdzie kończy się obszar czarów (wszak koń miał autentyczne uszy), jak odnieść literacką balladową opowieść o „starej kaplicy” do prawdziwej topografii? Czytelnik, oczarowany i poddany magii słowa, jest głównym pasażerem najsłynniejszej w kulturze polskiej dorożki. Turyści z wielkich ekwipaży nie znają poetyckiego mitu - i mają się dobrze. Tego miasta nie stać na choćby jedną autentyczną dorożkę. Nie wytrzymałaby konkurencji. Komercja przemienia wszystko, ceni sobie wyłącznie, jeśli mówimy o przekraczaniu realności, bajeczne zarobki. Z pejzażu miasta zginęły znane od wielu pokoleń jednokonne pojazdy, rozpłynęły się w niebycie typy dorożkarskie, zniknął folklor tej grupy. Zmieniły się czasy, formy i aspiracje. Przecież tak być musiało i sentymentalne zaklinania niczego w tej materii nie zmienią. Wystawa Weissów była fascynująca, choć nie eksponowano ani „Pogrzebu w mieście”, ani drzeworytu z Kościołem Mariackim. Pod Domem „Polonii” żegnam się z londyńską uczoną. Przejażdżki po trzeźwym mieście nie będzie. Za nic nie wsiądę do odczarowanej dorożki. Wojciech Ligęza © Nowy Czas Kategorie Kultura, artykuł